Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/367

Ta strona została przepisana.

Był i ktoś drugi.
I ten ktoś tak samo...
Jezus Marya!...
Matka go kochała!...
Jezus Marya!...
Litości!
Jezus Marya!
Czemu ta ściana taka zwarta? Czemu się nie rozstąpi, nie pochłonie drobnego ciałka dziewczynki, któraby pragnęła w tej chwili nie żyć, nie być, nie istnieć...
Mama go kochała!...
Jakby motyl, wbity na szpilkę, konał w ciemności.
Niby to nic, drobny ból, bo to przecież takie tylko dwa skrzydełka czarowne zastygają w bezmiernem cierpieniu. A przecież to równe śmierciom przeogromnych, tragicznych olbrzymów.
Mama go kochała!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jest w Warszawie Pan Jezus tak piękny, tak tragiczny, tak wielki, jak pochodnia rozpaczliwa zaniecona w ciemności, zwołująca ku sobie tych, którym dusza krwią spływa.
Jest w Warszawie taki cichy, cudowny, rozpięty na drzewie Chrystus, cały ciemny i dziwny.
A tylko z nad czoła tryskają promienie bladej światłości, a u nóg jego cała grzęda płonących świec, jak ofiarne, drżące tulipany, migoce złotem i błękitem swych drobnych płomyków.
Jest w Warszawie taki Chrystus o wyciągniętych dłoniach, do którego gdy przypadnie się na klęczki, to pragnie się mieć jeszcze więcej cierpień, aby mu u stóp złożyć razem z kwiatami, które blado i delikatnie na bieli obrusa pomiędzy srebrem lichtarzy kwitną.
Ten Chrystus u Fary widział już wielkie, straszne bóle. Słyszał potężne błagania, i głowa jego w bolesnej, zadumie chłonęła w siebie te głosy.