spadały wielkie, gorące łzy i spływały przez jej włosy na jej czoło, na jej oczy...
— Och! jak strasznie mama wtedy płakała! Jak musiała być nieszczęśliwa. A przecież... przecież wyrzekła się jego. Dla nas, dla tatki...
Straszna, bezmierna litość i wdzięczność ogarnia Pitę. Serce w niej rośnie, dławi ją.
— Mamo! Mamo! — chciałaby wołać. I pod tem wrażeniem wybiega z domu. Coś w niej powstaje, coś dojrzewa. Chce się gdzieś schronić, gdzie mogłaby zrobić rachunek ze swemi siłami, z tem, co jej jeszcze pozostaje z energii życiowej, z tego Dobra, z czego czerpać musi. Przebiega myślą życie i zatrzymuje się u Fary, u stóp Chrystusa, u stóp tryskających, jak czarny irys z całej grzędy płomiennego, świetlanego kwiecia.
Tam, gdy była jeszcze małą dziewczynką, a rodzice jej mieszkali w okolicach Zamku, prowadzała ją często służąca-dewotka, ale dewotka dziwna, jakby przez kryształ mająca przepuszczony żar swojej dewocyi.
— To jest Pan Jezus cudowny, dziecinko! — mówiła, sadowiąc Pitę na stopieńku ołtarza, tuż pod balustradą.
— Cudowny! — myślało dziecko, i duże błękitne źrenice patrzyły na schyloną bezradnie głowę, z której srebrem tryskały błyszczące promienie.
— Tam cisza, tam spokój — wionęło przez umysł Picie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I oto w ciemnej kaplicy, w której drżą tylko złote światła świec, siedzi Pita w ławeczce na boku, jedna z tych rzadkich dusz, które tu po szept czarowny błądzą:
— Eli! Eli! lama sabachtani!...
— Mama go kochała! — myśli Pita. — Kochała, kochała. Tak, tak, Władka nie skłamała. Ale... ja... o Chryste daruj! o Chryste przebacz!... ja czuję, jakby ktoś struną moje serce z sercem mamy związał. Mama go jeszcze kocha...
Złota głowa Pity ciężko opada na pulpit ławki.