jasno. Nie widzi już nawet Chrystusa. Znalazła ścieżkę, na którą wejść musi.
Gdyby ją kto chciał zatrzymać, błagałaby z jękiem, aby nie zadawano jej tego bólu.
— Nie chcę go...
I zaraz dodaje:
— Tak, jak mamcia!
Nawet nie wie, czy ta myśl sprawia jej ból. Nie czuje nic. Jest jakby zahypnotyzowana i wpatrzona w jeden punkt. Ogarnęło nią pragnienie poświęcenia swej miłości, która często w sferze uczuć kieruje postępkami pewnej liczby kobiet. I pragnie postanowienie swoje wprowadzić natychmiast w czyn. Jest w tem jakby trwoga przed ostygnięciem, przed powrotem do równowagi.
Wychodzi z ławki sztywna, wyprostowana, z twarzyczką bladą jak opłatek. Przesuwa się widmowo przez kościół drobny, szary cień.
Wydostaje się na ulicę. Ma całą świadomość, jaką zachowują czasem ludzie podczas pożaru. Wie, że powinna przedewszystkiem napisać do Porzyckiego i zabezpieczyć się przed widzeniem z tym człowiekiem.
— Zacznie mnie prosić, tłumaczyć, całować...
Oblewa ją żar. Zadrgały w niej boleśnie wszystkie nerwy.
— Mamcię... musiał... także...
Aż stanęła na środku placu, zalanego słońcem.
— Jezus, Marya!...
To jest jedna chwilka, jakby zazdrości. I jest to straszne, potworne, nie do zniesienia. Ktoś z idących popchnął ją, poszedł. Porwała się i zaczęła szukać składu papieru. Znalazła. Weszła i kupiła arkusik papieru i kopertę.
— Proszę mi pozwolić... — wyrzekła zdławionym głosem — ja coś napiszę!
— Proszę... — wyrzekł obojętnie sprzedający.
Sklep był wązki i ciemny. Mały chłopak zamiatał
Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/371
Ta strona została przepisana.