Od miast, od całego kraju idzie wielka groza.
Wieje, jakby ten wicher, co na Zaduszki podrywa znieruchomiałe gałęzie płaczących brzóz, które już zdały się zastygać nad marmurami grobowców.
Tylko ten wicher szeleszcze, kołacze, nastukuje do tych, którzy spali w odrętwieniu na ofiarnym stosie, co się już powoli zapadał w mogiłę.
Szeleszcze, kołacze, nastukuje.
— Żyjecie?
— Tak! tak!
I grozą, strachem, widmami, krwią, pożogą...
Ciasne, małe mieszkanka pełne widm... Dziś zabili, dziś zrabowali... Słuchajcie! słuchajcie!... Idzie krew, idzie śmierć, jakiś śpiew z oddali, jakby tych, którzy z lasów widmami dążą.
Od miast, od całego kraju idzie wielka groza.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na ulicach Wareckich, na dziedzińcach, za szybami na tle schnących w zapomnieniu palm widać twarze blade, niespokojne, z oczyma otwartemi tak bardzo szeroko.
Z takich mieszkanek wychodzą codziennie jedni i pozostają w nich inni. Ci, którzy pozostali, czekają przy szybach i patrzą. A często i łza po twarzy ścieka. Łza niepokoju. Kto wie? Kto wie?
U Żebrowskich tak, jak u innych, wszystko drży niepokojem serca: ludzie, atmosfera, niemal ciche sprzęty. Jakieś dziwne wieści padają dokoła stołu, pod światło domowej lampy.
Edek co chwila biegnie na ulicę. Nie pomogą prośby i błagania matki, w której zbudziła się potęga macierzyństwa z całą siłą. Jakby skrzydła wytrysły jej z ramion i pragną ogarnąć wyrywającego się w krwawy wir i ciemnię syna.
Na wszystko Edek odpowiada: — Muszę — i biegnie z szynelem ledwo narzuconym w ten grudzień szary i błot-