W powietrzu opar białawy. W oddali dziwnie odbijają przy dziennem świetle zapalone latarnie.
— Trzeba umrzeć — myśli Pita.
Nagle jakieś postacie wypadły z bocznej ulicy i biegną pędem w jej stronę. Wydają się jej jak widma w tej śnieżnej mgle i pędzące po śniegu.
Pita patrzy ciągle. Jakby przykuta. Uciec nie chce, nie może. Ona czuje, że stać musi i czekać, aby się wypełniło wielkie, tragiczne jej przeznaczenie.
I tak jest na to, co się stanie, gotowa, że oto otworzyła swe cudne ramiona i poddała pierś dziewczęcą, jakby na przyjęcie oczekiwanego gościa.
— Trzeba umrzeć...
Zagrzmiała salwa...
Padła Pita trafiona w samą pierś.
Coś się przesunęło przed jej oczyma, gdy tak leciała na śnieg. Jakby żal, jakby ktoś załkał...
Nie ona, nie ona.
Wbiła swe błękitne oczy w lazur nieba i leży tak w złocie swych włosów z otwartemi ustami, na bieli śniegowej.
Jak szalony rzuca się Żebrowski.
Zawahał się. Pochylił. Serce ojca mówi mu, że z jego dziewczynki tylko już trup.
I szerokim, tragicznym gestem podnosi to wątłe, bezwładne, złotowłose cudo o szeroko otwartych błękitnych oczach.
Podnosi je, bierze na ręce, i powoli z głową opuszczoną, idzie w pustą, cichą, białą od śniegu ulicę Warecką.
Z głowy przechylonej trupa Pity spadła czapeczka i rozleciały się włosy.
I to złoto włosów snuje się po śniegu, i te ręce dziecka zwisły ku ziemi, i ona cała jest jeden, umarły kwiat!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |