Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/43

Ta strona została przepisana.

Bo tam — znów scena.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

To jest niby nic, najczęściej wymiana zdań, ulga dla naprężonych nerwów, rozrzucanie słów, w które się nie wierzy; ot, poprostu dlatego, aby zająć dominujące stanowisko, aby gnębić.
I to jest... scena.
Spada zwykle nagle, nieoczekiwana, w chwili, gdy słońce zaświeci, gdy dzieci się śmieją, gdy jakaś uroczystość rodzinna stoi na progu.
Inicyatywę jej daje zwykle kobieta. Robi wtedy wrażenie kogoś, kto chwycił nóż wyostrzony i kaleczy się nim, krwią bryzga i czyni to dla niezrozumiałych przyczyn. Pod ścianami stoją nieruchomie i kurczą się drobne istoty. Nic nie zdoła określić wzruszenia, przez jakie przechodzi wówczas takie młodziuchne serce. Jakże ono starzeje, jakże ono rozwija się szybko, pijąc piołun życiowy. Ach! ileż mętów bije wtedy całym prądem w tę wątłą duszyczkę, nieumiejącą rozróżnić jeszcze prawdy od kłamstwa!...
Młodości jasna i czysta...
Dzieciństwo anielskie...
Śnie na kwiatach.
Uśmiechu porannych zórz.
Wiosenny czarze rozkwitających zbóż...
Poszumie młodych kłosów...
Świętości młodych serc...
I tych oczu szeroko rozwartych.
Zdziwieniem i pełnią miłości.
Ty wszystko — młodości o silnej a delikatnej koronce skrzydeł — jakże w ciebie biją bezlitośnie te słowa, te głosy, ta... scena.
I tragiczna jest ta twoja bezsilność.
Musisz milczeć, chłonąć w siebie, widzieć, jak się rysują boleśnie kryształy twych świątyń, w których przemieszkuje twa dusza...
Musisz.