chylony ku oknu. Pita zna go z widzenia. To jest Tarnawicz, ten syn pijaczki z drugiej oficyny. Nigdy jeszcze Pita nie widziała go jednak tak blizko i nigdy jeszcze Pita nie spotkała się tak z nikim bezpośrednio oczyma, jak z tym chłopcem w tej chwili.
Nie zmieszała się przecież. Przeciwnie. Jakieś nieokreślone uczucie spokoju przepłynęło przez nią ciepłym prądem. Te załzawione, błękitne oczy przesłały ku niej dziwnie kojące wrażenie.
— On jeszcze czeka na panicza! — mruknęła od kominka Marcysia.
Pita drzwi przymknęła, poczem wzięła półmisek z leguminą i weszła do pokoju. Gdy usiadła przy stole, Tuśka zapytała ją natychmiast:
— Czy ten pan... kolega, już poszedł?
Pita bez wahania odparła:
— Poszedł, proszę mamci.
Mundek spojrzał na siostrę. Ona wzrok mu ten oddała. Nieznacznie skinieniem głowy dała mu do poznania, że tak nie jest.
I Mundek po raz pierwszy miał dla niej jakieś lepsze, cieplejsze spojrzenie.
Gdy przysunęła mu cukier, podziękował jej grzecznie:
— Dziękuję ci, moja kochana!
To słowo, ten ton były w tem środowisku taką niespodzianką, tak czemś nieznanem, zwłaszcza ze strony Mundka, iż wszyscy podnieśli głowy i spojrzeli na niego.
Lecz on już przybrał swoją obojętną maskę i tylko Picie zakołatało coś w piersiach...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na podkładzie kłamstwa rozwijał się leciuchno jakiś kwiat o ciepłej barwie.
Było to niepewne, lękliwe, nieokreślone, ale było...