Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/61

Ta strona została przepisana.

jeszcze zamyślony, niż zwykle. Oczy świecą mu się dziwnie. Jakby coś drży mu pod skórą. Widać, że żyje cały w sobie, że przetrawia to coś, co przyniósł ztamtąd, zdaleka. Nikt, oprócz Tuśki, nie patrzy w stronę Władki, która je tak cicho, że zdaje się, iż umarła w swoim kącie. Ale wszyscy czują to coś obcego, nagle wtłoczonego w ich ciasne koło.
Po sztuce mięsa, Władka wstaje i wysuwa się do kuchni. Tuśka wiedzie za nią wzrokiem.
— Bardzo porządna dziewczyna! — mówi nagle apodyktycznym tonem.
Nikt nie przeczy.
— Bardzo mi się podoba! — powtarza dobitnie Tuśka, patrząc prawie wyzywająco na męża.
— Taka dziobata! — wyrywa się Edek.
Tuśka brwi marszczy.
— Cóż ztąd? Ona temu niewinna. A potem, co tobie do tego?
— Nic, tylko, że dziobata.
— To najmniejsza. Ale ma duszę piękną. Z pewnością ta się dobrze prowadzi.
Wszyscy milczą. Tuśka nakłada podwójną porcyę jarzyny nieobecnej pannie Władzi, jakoby w nagrodę za jej dobre prowadzenie. Nie czuje nawet, że odezwała się niewłaściwie zupełnie. Ona, która strzeże, aby Pita nie czytała powieści w fejletonach kuryerkowych, „bo może tam co być,“ ona, która nie tolerowałaby nawet wzmianek o ciąży pani Starościny w naiwnej i prześlicznej powieści Klementyny z Tańskich Hoffmanowej, nagle wyjeżdża ze słowem dziwnem, wiodącem za sobą całe korowody domysłów, przypuszczeń...
Ze słowem, jakby firanka szczelnie spuszczona na okna, po za któremi w późną noc grają zmęczone jakieś ręce polki, drżące, nerwowo.
I płoną czerwone abażury.
Niby czerwone lampy tajemniczych świątyń...