— Ale masz coś na plecach — rzuca porywczo Mundek — a kolega chodzi teraz, w mrozy, w jednym mundurze.
Przed oczyma Pity przesuwa się sylwetka skurczona, smutna, młodego zziębłego chłopca, idącego w bieli śniegowej, gdzieś, het.
A śnieg na nią prószy..
Bezlitosny śnieg.
Pitę przejmuje dreszcz. Chciałaby z całej duszy zawołać:
— Dajcie mu ten szynel! i wszystko, wszystko... Zimno mu! on siny, śnieg na niego prószy.
Ale w te zimne myśli wpada głos Tuśki:
— To nie może być. Ja muszę stary szynel Edka sprzedać.
Żebrowski próbuje interweniować:
— Co ci handełes da...
— Cokolwiek. Chłopcy potrzebują kaloszy. Zanadto drą dużo butów. Muszę im kalosze kupić...
Nieubłagana, straszna rzeczywistość spada powoli ołowianemi skrzydły na tę garstkę ludzi, cisnących się dokoła stołu.
— Prawda — mówi krótko Żebrowski.
— Muszę...
— Tak, tak.
Mundek piękne czarne swe oczy podnosi znów na matkę.
— Ja będę chodził bez kaloszy.
— Tak — odpiera ironicznie Tuśka — a za miesiąc buty wymówią znów posłuszeństwo. Nie, mój drogi. Nie mamy na sentymenty.
— A więc któż takiemu da?...
Tuśka brwi ściąga.
— A nam kto da? — odpiera powoli.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |