Wsunęła się do jadalni i stanęła cicho w progu najstraszniejsza z nędz.
Niby pensya, która powinna starczyć, a tu paszcze otwarte potrzeb niezliczonych, nieokreślonych.
I to wieczne udawanie, to pokrywanie, aby nawet łat nie dostrzeżono.
Bo to nie wypada.
Bo to urzędnik, córka, żona, syn.
A więc dziurawe buty. Ach! nie, to niepodobna.
Należą do inteligencyi. Muszą mieć wszystko.
Lecz kto im to wszystko da?
Więc milczą ciężko i smutno. Na młode głowy wali się ołowiana chmura.
Nie śmią oczu podnieść. Coś ich piętnuje, ciśnie.
Taka troska czarna rozwiała całun i szarością powleka twarze.
Jak im tam smutno, jak im tam ciężko dokoła tego stołu!
U drzwi stanęła cicho najstraszniejsza z nędz i czeka u progu...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W milczeniu wstają od stołu. Dzieci dziękują rodzicom za to pożywienie, które ostatecznie dać im jest tych rodziców obowiązkiem. Żadne bowiem dziecko o to życie nie prosiło. Nie mogło prosić, bo... nie istniało. Ale w każdym domu nie nadto arystokratycznym, dziękują dzieci za pożywienie. Pita składa resztki do kredensu, zbiera obrus, serwety. Tuśka wydziela Władce robotę i zabiera się do zwykłego zapadnięcia w poobiedni letarg w swoim pokoju. Edek przykucnął przy swem pudełku pamiątek, zwanem „trumną“ i chowa skrzętnie jakieś tajemnicze przedmioty. Mundek wyszedł do salonu i stoi tam tajemniczy i zamknięty w sobie koło okna. Nagle Tuśka zwraca się już we drzwiach sypialni do męża:
— Trzeba tego bałwana rządcę zawołać: niech raz obejrzy ten zlew i zobaczy, co się wyprawia.