Lecz znużony bardzo, z organizmem wyczerpanym nawskroś, zasypia po chwili i chrapie, chrapie...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
To nic.
To głupstwo, to chrapanie w alkowie małżeńskiej.
A przecież...
Zbudzona, zdenerwowana kobieta powoli zaczyna przychodzić do świadomości. Najczęściej jest to właśnie jedno z tych drobnych istnień, materyalnie zgnębionych, fizycznie wyczerpanych, duchowo targających się, jakby w klatce. A więc sen, marzenie... cisza — może nicość, może demony, o wielkich, stulonych skrzydłach i bladych cudownych twarzach rozwierają miłośnie brylantami lśniące oczy i wyciągają ręce...
To wszystko śni kobieta o zżółkłej cerze i pomarszczonej wcześnie szyi, otulona perkalowym kaftanikiem, oszytym szydełkową koronką.
Demony, łąki kwietne, życie bez troski, motyle błękitne i uczciwa, chętna w pracy służąca...
To wszystko.
A może co jeszcze cudniejsze.
Wielkie, bezbrzeżne nic. Odpoczynek strudzonej duszy, która kąpie się w ciemni Nirwany.
Biednego małego ducha przeciętnej kobiety.
I z tego spoczynku, z tych snów, w których świecą brylanty oczu demona, z tych dziecięcych wspomnień i altan, oplecionych powojem, wydziera kobietę brutalnie przemocą jakąś okrutną — chrapanie, trywialne proste chrapanie...
Powoli nerwy drżą, nerwy spragnione ukojenia, nerwy biedne, zszarpane rachunkiem ze złodziejką sługą i obliczaniem: „czy starczy.“
Drżą, wiją się, modlą o ciszę... Nic nie pomaga. Ciszy tej niema. To zdaje się nic, a to tak wiele! Jakaż to powolna nienawiść wzbiera całą masą w głębi serca ku temu, który sen płoszy!