— Uczę się. Idź sobie!
— Dlaczego klęczysz?
— Bo w ten sposób nie zasnę.
I znów „Wielikany,“ znów Lermontow, w ciszy nocnej, jakby węzły sznura ktoś przesuwał.
Pita się wsłuchuje:
— Masz złe „udarenje!...“
Edek zwraca się do niej gniewnie:
— Patrzcie ją, będzie mnie krytykowała. A ty może masz lepsze?
— Kobiecie niepotrzebne tak znowu prawidłowe „udarenja“ — mówi Pita z powagą — ale mężczyźnie!
Edek rzuca na nią pochmurne wejrzenie:
— Ja pojadę na uniwersytet do Galicyi — mówi jakimś dziwnym, nienaturalnym głosem.
— I będziesz tam żył? — pyta po chwili milczenia.
— Spodziewam się. My tak wszyscy zrobimy.
— Kto? wy wszyscy?
— Tacy jak ja... no... my wszyscy... a zresztą idź spać. Czego łazisz? Ja będę dalej kuł.
I rozkrzyżowany, przegięty na swej pościeli, z oczyma ociekłemi wodą, zaczyna znów powtarzać wiersze Lermontowa.
Pita wychodzi z pokoju.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W saloniku Mundek wciąż w szynelu siedzi na pościeli Pity i czyta porzucone przez nią pismo, czyta erotyk, płonący cały żarem i tchnący zmysłowością.
Pita siada obok niego na krzesełku, na którem porządnie poukładała swe ubranie i bieliznę. Ciągle owinięta w cienką kołderkę, jak statuetka czarująca i jasna. Patrzy na Mundka i myśli, czy mu opowiedzieć o zamiarach Edka. Do Galicyi!... na całe życie. Jakie to straszne powziąć takie postanowienie. I tylu ich! Wszyscy koledzy Edka... Mój Boże!