To wszystko otacza biedne małe białe dziecko, leżące w smugach księżyca ze złożonemi rączkami.
Pito! biedna mała Pito!
Sama jesteś dziewczynko ty złotowłosa, sama zmagasz się z tem silnem nieznanem, a dla ciebie strasznem.
Tyś powinna położyć głowę na piersi matczynej i cicho powiedzieć jej twój ból i łzy.
A ona powinna ci odpowiedzieć równie cicho cały sznur słów, które są, jak rosa dla kwiatów.
Tak powinno być, Pito.
Ale tak nie jest nigdy...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Bo tam, na ulicy Wareckiej dzieje się rzecz na pozór zwyczajna i codzienna w życiu ludzkiem.
Oto rodzina.
Troje dzieci i dwoje rodziców pod jednym dachem w ciszy nocnej czynią obrachunki dusz własnych.
I każde z tych dzieci zmaga się z jakąś siłą olbrzymią, za ciężką na ich słabe barki.
I ten Mundek smutny, tragiczny, zacięty jakby w jakiemś postanowieniu niezłomnem.
I ten Edek, klęczący z rękami rozpostartemi, z oczyma zalanemi wodą, powtarzający bezmyślnie słowa, od których nic się w jego sercu nie porusza.
I ta Pita, walcząca z tragicznem przeznaczeniem kobiety, z tą siłą miłosną, dławiącą jej drobne istnienie.
To wszystko, ten drobiazg, ten klomb młodego kwiecia, walczy, męczy się samopas, błądzi, cierpi, ciernie w duszę wciska.
Rodzice zaś, albo śpią, zmęczeni pracą, albo, jak Tuśka w tej chwili, kombinują, czy mundurek Mundka przyda się na Edka, czy szewiot na sukienkę Pity ma być granatowy i czy nie wypadałoby zacząć uczyć Pitę trochę śpiewać.