Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/84

Ta strona została przepisana.

zachmurzona sługa za rączkę prowadzi. Te dzieci zajmują Pitę w dziwny sposób.
— Jego dzieci!
I myśli o tamtej, tej jego żonie, która umarła, podobno niedawno. Na co umarła? Pewnie na suchoty, bo to choroba poetyczna i piękna. I „on“ pozostał sam z sierotami. Chłopczyk i dziewczynka. Bardzo smukłe i arystokratyczne. Picie tych dwoje dzieci nie szkodzi, nie odejmuje czaru, jaki Ketlinga-rządcę otacza. Przeciwnie, coś serdecznego, coś miłego serce jej ogarnia. Chciałaby ucałować te dzieci. Spotkała je raz na schodach. Nie śmiała tego uczynić. Zdawało się jej, że chce popełnić coś złego. Długo patrzyła za niemi, jak się wspinały po wschodach uciążliwie, nie podtrzymywane przez sługę.
I to, co każda z kobiet posiada od dziecka, to uczucie serdecznej miłości, rwącej ją ku dzieciom, trącało o struny rosnącego ducha Pity.
— Dzieci... takie małe, biedne dzieci... jego dzieci!
Jeszcze jest jedna troska, która niepokoi Pitę. Oto Mundek. Coraz smutniejszy, coraz więcej zamknięty w sobie. Rodzice tego zdają się nie widzieć, ale ona krąży myślą dokoła tego dużego brata i prosząco na niego spoziera. Często go widzi szepczącego z Tarnawiczem. Kilka razy ostrzegła ich o nadejściu Tuśki. Zrobiła to zmieszana — z pokorą, z uroczym wdziękiem, jakby przeprosić ich chciała za wmieszanie się w ich tajemnicę. Oni, z początku zdziwieni, później przyjmowali tę interwencyę dziewczęcia, jako rzecz zwyczajną i rozchodzili się szybko, nie mówiąc do niej ani słowa. Lecz Pita zauważyła, iż każda taka rozmowa oddziaływała na Mundka gnębiąco, a w oczach Tarnawicza raz nawet Pita dojrzała... łzy.
Tak. Stanowczo. Tarnawicz, mówiąc z Mundkiem, płakał, słyszała jego głos jakby błagalny i gdy wbiegła z kuchni do sieni, wołając: „Mama!“ Tarnawicz spojrzał na nią swemi niezwykłemi, przecudnemi oczyma, w których wyraźnie lśniły... łzy.