Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/92

Ta strona została przepisana.

Pita widzi dokładnie, jak Marcysia stoi pochylona nad Władką ponad samą lampą, stojącą na skraju maszyny. Żółtawe światło wydobywa dziwne, pomięte rysy Marcysi. Nigdy ta dziewka nie wydała się Picie tak dziwna, ze szczęką jakby dzikiego zwierza; a mimo to piękną w aureoli rozczochranych, kasztanowatych włosów.
— Mogłaby panna choć dzisiaj skrajać — nalega Marcysia — stara nie wróci aż za jakie dwie godziny. Ma kręćka. Byle o tiulik, o co zaraz leci... a może ta i do kogo lata...
Władka śmieje się. Marcysia jej wtóruje. Pita jest oburzona do najwyższego stopnia. Dlaczego Marcysia nazywa mamę starą? Jej mamę! taką śliczną, że najśliczńiejszą z najśliczniejszych! I ta dziobata śmieje się także. O! jakże chętnie Pita rzuciłaby się na nie i kazała im pójść precz! Ale się czegoś boi. Zdąje się jej, że obie rzuciłyby się na nią i zatłukły ją pięściami. Tak jej się zdaje. A potem: nie ma sił.
One rozmawiają dalej:
— Co? pod pantoflem? — mówi Marcysia — to mało. On nie śmie zipnąć. A o mnie to mu robi egipskie awantury. Słyszę dobrze. Na złość nieraz, powiadam pannie, otrę się o niego, abo gadam co, i jak ona wejdzie, to zaraz ucinam, niby my tak se ze sobą gadali.
— A... on?...
— E! dębowa fujara. Co tam! Plewać na nich. Uszyje mi panna bluzkę?
— Niema gwałtu.
— Właśnie, że jest gwałt. W niedzielę mam wychodne i mam tam się widzieć z takim, co mi go rają na męża. A mnie w czerwonym kolorze jak ulał. Panna ma kogo?
Milczenie.
— Ma panna kogo?
Jakiś pomruk niewyraźny ze strony Władki.