— E!... już idę... jeszcze mam naczynie niepozmywane. Pies lepiej się ma, jak ja! Bądź panna zdrowa!...
Marcysia wychodzi, i znów maszyna zaczyna terkotać.
Ach, jak Pita jest zmęczona i chora. To wszystko, co słyszała, takie dziwne, niezrozumiałe. Stary dureń, którego można naciągnąć, potem jej mama ma kręćka, a może lata do kogo... i że Marcysia ociera się umyślnie o jej ojca, i ten ton, ten śmiech tych dwóch, jakby kto błoto rzucał na nią, na nich wszystkich... I za co? Przecież Marcysia ma dobrą pensyę i wychodne, i praczkę biorą do dużego prania, i mama jej kilka razy do teatru na bilet dała, a tej Władzi to już tak, jakby w niebie, bo dostaje nawet na podwieczorek lepszą kawę, niż ona, Pita, a wieczorem ciepłe serdelki. I mama jej tak wierzy! A ona razem z tą ohydną Marcysią się śmieją. Tak szkaradnie... tak szkaradnie...
W piecu drzewo trzeszczy, ciemno-czerwone płomienie rzuca, a Picie zdaje się, że ot... ot... te płomienie spadną na nią ulewnym deszczem i zamęczą ją. Jeszcze jeden wysiłek, aby się podnieść, zrównać się z żyjącymi, spokojnymi ludźmi.
— Nie księdzu... nie księdzu... mamo!... — szepcze Pita.
W masie złotych włosów tarza się jej główka.
— Naciągnę... starego durnia...
A potem.
— Gdzie? do kogo chodzi mama?...
I wreszcie kłąb czerwonych kół, we środku szafirowe punkty, złociste promienie i w to wszystko wpada Pita.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pita ma ciało i duszę chorą.
Sprowadzą jej doktora. Zmierzą temperaturę. Zapiszą 38.9, potem będą czekali, co z tego będzie. Szukać