o tem z rozmów, jakie dokoła niej prowadzą matka, ojciec, Władzia, Marcysia. Sama nic nie mówi; gdy kto się do niej zbliży, szybko przymyka oczka i udaje śpiącą. Jeszcze nie może sobie zdać sprawy, czy jest bardzo szczęśliwa, że właściwie nic jej się złego nie stało i że ma żyć w dalszym ciągu, a „niebezpieczeństwa właściwie żadnego niema“, jak słyszy dokoła.
Wizya pogrzebu pozostała w niej, mimo wszystko, pozostała na dnie, razem z temi łzami Tarnawicza i całą przeogromną tęsknicą. Zdawało się bowiem chwilami Picie, że była ptakiem i wirując w przestrzeni, jednem skrzydłem potrąciła lekko o jakąś zwiewną, błękitną zasłonę, zasianą gwiazdami. Zasłona ta rozchyliła się i o to przed Pitą rozświetlił się dziwny świat, gdzie rosły róże z rubinów, jaśminy z pereł, maki z korali, a bratki z ametystów. Całe liście i pęki traw szmaragdowych. A na tem wszystkiem rosa brylantowa i w powietrzu pył brylantów, tęcze brylantami tkane.
Pomiędzy klombami kwiatów chodzą wysmukłe, ciche duchy, owiane siedmiobarwną szatą.
I wielki tam jest Spokój.
Ach Spokój tych, którzy cierpieli bardzo i więcej już cierpieć sił nie mają!
I nagle zapadli w brylantowy kraj.
W tęczowy kraj.
W spokojny świat.
Tam na chwilę zajrzał Duch Pity. Chwilkę tylko. Ale to było czarowne widzenie. Te dwa wrażenia. Pogrzebu przez puste, dziwne ulice, jakby wymarłej Warszawy — i brylantowa kraina...
— Ja sądzę, że mogłaby już coś dziś zjeść — mówi za parawanem matka.
— Jajko na miękko — odpowiada głos Władki.
— Ja dałabym panience kaszki do masła — wyrokuje Marcysia.
Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/95
Ta strona została przepisana.