Pita głowę tuli w poduszki i już nie ma chęci całowania po rękach matki, nie chce już wołać: Dziękuję, mamo! dziękuję...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
We dwie godziny ogromny rwetes. Stawiają Edkowi bańki na plecach. Osiemnaście powiedział doktór.
Z po za kretonowego parawana (bo Edek jest obstawiony kretonowym, starym, kuchennym parawanem) podnosi się taki krzyk, taki protest, takie sklamrzenie, jakby szło co najmniej o ucięcie nogi bez chloroformowania.
— Nie chcę baniek! — jęczy swym podwójnym sopranowo-basowym głosem — nie chcę baniek.
Interwencya ojca łagodna, ale stanowcza:
— Cóż to znowu za komedye Edek wyprawia? Boisz się?
— Tak.
Żebrowski wzrusza ramionami.
— Także coś! Jesteś przecież prawie dorosłym i jesteś mężczyzną. Powinieneś być przygotowany na najgorsze.
— Dlaczego? — pieje kogut z za kretonowego parawana.
Chwila milczenia.
— Dlatego, że tak! — zdobywa się wreszcie na argument Żebrowski.
I zaraz dodaje, przybierając odważną postawę:
— Ciekaw jestem czy poszedłbyś na wirchy w Tatry, tak, jak ja zrobiłem, na noc, panie tego. W Zakopanem... Tam mogły być niedźwiedzie. A ja poszedłem. I wróciłem jakby nic. Zapytaj twojej matki i twojej siostry, one ci powiedzą...
Gdyby Pita mogła przejrzeć biel swego parawana, dostrzegłaby pewną zmianę w ojcu. Chodzi jakoś elastyczniej, ma także strasznie wysoki kołnierzyk, o który mu się