Ta strona została uwierzytelniona.
tu u pana dzisiaj Wende, to czegoby się chciało dostać, nie macie.
WENDE (powściągając się w swoich zabiegach koło gościa, szorstko). To proszę na przyszłość iść sobie gdzieindziej!
DYREKTOR (obraca się poza siebie i patrzy przez okienko). Któż to tam tak chrzuści po śniegu? — tak jakby się po szczerbach ropotał!
WENDE. Szczerb jest chyba podostatkiem koło hutniczych buraków.
DYREKTOR. Olbrzymi cień! Kto to też może być?
WENDE (chucha na szybę). Najwyżej stary wydymacz szkła. Straszydło ze starej huty, co to ani żyć, ani umrzeć nie może! — A cóż, zrobił pan już koniec ze swojem Sofienau; dlaczego nie prowadzi je pan dalej, jako filii?
DYREKTOR. Bo to do niczego nie prowadzi, a dyablo kosztuje! (Ciągle patrząc przez okno) Ośmnaście stopni! widno! jasno, jak w pogodny dzień! do szaleństwa już doprowadzić może to wyiskrzone niebo — niebiesko, wszystko niebieskie! (obraca się; nad talerzem). Nawet pstrągi! — Jak te szelmy mordy pootwierały.
(Wchodzi olbrzymi mężczyzna, długie, czerwone włosy, krzaczaste brwi, czerwona broda, od stóp do głów w łachmanach. Stawia na boku swoje drewniane chodaki, wytrzeszcza swoje wodniste, czerwono-oprawne oczy, przyczem zamyka i otwiera z mrukiem mokre, napęczniałe usta)
DYREKTOR (jedząc widocznie bez apetytu pstrągi). Stary Huhn! coś sobie mruczy? Staremu Huhnowi kieliszek mocnego groku, Wende — No, cóż to się tak we mnie wgapiliście?
— 10 —