Lub przy kościach, a wcale nierzadko,
Nim świt błysnął, krwawo się kończyła.
On, jak inni, z utęsknieniem czekał
Sobotniego dnia, w którym brał myto,
I mógł w winie znaleźć trochę szczęścia
I do nowych krzepić się zapasów.
Lecz, przy zmiennem swem usposobieniu,
Stracił wprędce smak do pustych szaleństw —
Od dnia zwłaszcza, kiedy przegrał w karty,
Co miał żonie posłać opuszczonej.
Po robocie, sam, na twardem łóżku,
W swej izdebce przesiadywał długo,
I o Marcie dumał... a w marzeniu
Widział oczy jej smutne i łzawe,
Wypatrzone nań z łagodną skargą,
I głos słyszał: „Nie odchodź, mój Janie!”...
Dnia jednego — znów była sobota —
Siedział w domu, w myślach pogrążony.
Zmierzch posępny na góry już padał,
A śniegami ubielone szczyty
Widm orszakiem zdały się w pomroce.
Nagle z trzaskiem drzwi się otworzyły,
I wszedł kamrat jeden, z którym dzielił
Chleb i pracę. Wzrok miał roziskrzony,
Włos w nieładzie, i winem tchnął zdala.
„Janie! — z błędnym zawołał uśmiechem —
Czemu w izbie kwasisz się sam jeden?
Do kompanii chodź!”
On rzekł: „Nie pójdę.
Strona:Gomulickiego Wiktora wiersze. Zbiór nowy.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.