Jak próżno-by się kusił kto odtworzyć duchem
Gwiazdę lub gaj, gdzie ptaków pieśń dwoi się w echu,
Tak też nie zbada głębi dziecięcego śmiechu.
Są w nim skarby miłości, jest niewinność święta,
I lęk słodki, co myśli zbyt niesforne pęta,
I pycha z tego, że się tak wysoko stoi,
I bojaźń dziwna, co się niczego nie boi,
I nieświadomość, której wszystko jest świadome —
Ach! śmiech dziecka to niebo otwarte, widome!
Starzec, choć był postacią z biblijnego świata,
Mężem, którego Mojżesz uznałby za brata,
Wobec chłopca dziaduniem stawał się potulnym.
Urokom, aniołowi i dziecięciu wspólnym,
Poddawał się bez walki, drżał przed niemi skrycie,
I, miłując — uwielbiał to wschodzące życie.
Śledził, jak w młodej duszy świta brzask pojęcia,
Jak zakwita uczucie w sercu niemowlęcia,
I jak myśl, wiodąc walkę z niedojrzałą mową,
Podlatuje, napróżno chce się oblec w słowo —
Spada — znów się podrywa — i po długiej męce,
Nie mogąc być wyrazem, zamiera — w piosence.
Pawełek tworzył dźwięki całą ducha siłą,
Skandował jakąś strofę lotną a zawiłą,
Gwarzył, nucił, szczebiotał, i zdrzemnięte echo
Budząc w izbach, był dworu całego pociechą.
Gdy się zaśmiał, to śmiechy dźwięczały wokoło,
Rzekłbyś, że śmiechem ucztę otwiera wesołą.
Wiodły nim[1] rozmowę i gaje, i niwy,
I chłopiec uszczęśliwiał, i sam był szczęśliwy.
- ↑ Wydaje się, że winno być z nim.