poważny tan dokoła polany. Zbyś rzucił się ku kwiatom... niby pijany szczęściem rwał je wszystkie i układał w bukiet dla mamy. A potem usiadł nad strumykiem i począł je po kolei rzucać na wodę.
Blado niebieskie dzwonki, żółte jaskry, drobne niezapominajki spadały bez szelestu na powierzchnię wody, zatrzymywały się chwilę w miejscu, okręcały się z prądem, uderzały o brzegi a potem porywała je wartka fala i niosła w dal. Czasem nadpłynął gdzieś z góry listek, na którym niby na tratwie żeglował przerażony owad lub gąsienica, wahał się chwilę nad wodospadem, utworzonym z zeschłej gałęzi, a potem staczał się z falą w dół. Na chwilę znikał w wirze a potem znów wypływał na powierzchnię, lecz już bez swego pasażera. Wszystko to przewijało się przed zdumionemi źrenicami chłopca, niby najcudowniejsza bajka piastunki.
Nagle przedarł ciszę donośny, wszystko przenikający krzyk:
— „Zbysiu! Zbysiu“!!!
Skończyła się bajka. Chłopak poznał głos mamy. Szukają go... a gdy go znajdą, wiedział już, co go czeka. Rozglądnął się bezradnie dokoła
Strona:Grający las i inne nowele.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.