Strona:Grający las i inne nowele.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

widzialny komar i uderzał w długi, monotonny ton, który przeszywał mu serce jak gładka stal, wreszcie zjawiała się słoneczna wizya rycerza-kobiety, z pożogą słoneczną na puklerzu i całym rozpędem kopyt końskich waliła wprost na jego piersi. Zrywał się wówczas, przecierał oczy i dopiero, gdy ujrzał tuż nad sobą złociste gwiazdy, zaplątane w gąszcz leśną, i usłyszał znany mu tak szum ukochanych drzew nad głową — uspokojony przymykał znów senne powieki.
Pewnego dnia Gotfryd zabłąkał się znowu w okolice zamku. Nieruchome, czerwone jego mury przeświecały jak rdzawa plama przez morze zieleni. Była cisza... zachodząc, słońce zniżało się zwolna za linię boru... szczyty drzew paliły się jak pochodnie od jego krwawych promieni... dołem, przy obrośniętych mchami korzeniach drzew snuły się białe, puszyste pasma mgieł, strzępiły się o trawy i paprocie, przelewały się w kielichy kwiatów i kapturki grzybów i zwolna, niewidzialnie wzbijały się w górę... Na samym środku nieba, przebita nawskróś purpurową strzałą słońca, przekwitała w przestworzu biała nieruchoma chmurka... Była ogromna cisza... skamieniały drzewa, znie-