ruchomiały trawy, zamilkły ptaki i owady... A chmurka, pijana słońcem, różowa od jego ognistych pocałunków, wsiąkała bezgłośnie w błękit. Gotfryd położył się na wznak na miękkim mchu i czekał zejścia pierwszej gwiazdy. W tej chwili zadudniła głucho ziemia i tentent kopyt końskich przełamał ciszę. Gotfryd ukrył się za pień drzewa i wytężył wzrok... Pod mury zamku zbliżał się konny rycerz... Niebieski płaszcz spływał mu miękką falą na ramiona, długie, trefione w pierścieńce włosy okalały bladą, szlachetną twarz, w rękach trzymał jakiś dziwny przedmiot, o siedmiu błyszczących strunach. Tuż pod murami zamku zatrzymał się, zeskoczył z konia, przywiązał rumaka do pnia drzewa, i odrzucił na ziemię miecz i kapelusz z białym pióropuszem. A potem z odkrytą głową podstąpił pod same mury zamku, wyciągnął przed się przedmiot o siedmiu złotych strunach i położył na nich palce. Wówczas stało się coś dziwnego... słodki, jedyny, niczemu niepodobny dźwięk wykwitł z pod palców rycerza, wbił się długą, złocistą strzałą w znieruchomiałą ciszę leśną, zadrgał bolesnem echem i zagasł bez śladu gdzieś u wierzchołków drzew... A potem ozwał
Strona:Grający las i inne nowele.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.