Szum ten, wplątany w granie trącanych wiatrem strun, tworzył jakąś przeogromną symfonię, że aż gwiazdy, wiszące nizko nad wierzchołkami drzew, poczęły zniżać się ku ziemi i zaplątane w gąszcz leśną błyszczały wśród gałęzi, jak złote lampki. A Gotfryd, dumny ze swego dzieła, z duszą nabrzmiałą od nadmiernego szczęścia, przy wtórze grającego lasu począł śpiewać swoją pieśń miłosną:
»O szczęściu bladych kwiatuszków, wykwitających na jeden dzień w cieniu paprotnym pod pocałunkami słońca...
»O słodkiej tajemnicy ostępów, oprzędzonych srebrno-zieloną poświatą miesiąca...
»O zamieraniu łun zachodzącego słońca na rdzawych powierzchniach jezior leśnych...
»O majestatycznym szumie boru o zachodzie słońca...
»O wielkiej ciszy, co z palcem na ustach, w chusty z mgieł srebrnych strojna, przepływa ciche borów uroczyska i wsiąka w mroczną dal, pozostawiając po sobie postrzępione smugi z mgły wśród gałęzi...
»O zaklętym rycerzu-kobiecie, co pożar słońca ma na puklerzu...
I niewiadomem było, czy to śpiewa tęsknota ludzka czy tajemnicza, mroczna dusza lasu... Niezmierna duma napełniła serce Gotfryda... Czuł, że nic na świecie nie jest równem jego