cicho a kojąco srebrnemi listeczkami... Nadchodził świt... blady, zapłakany rosą, pogasił światła, starł gwiazdy, owijał las cały pasmami mokrych mgieł. Skończyło się święto duchów, posnęły wiatry, umilkła grająca brzoza...
W tej chwili gdzieś daleko, po drugiej stronie boru rozległ się bolesny jęk strun, szarpanych wiatrem. Gotfryd zerwał się ze snu i całą duszą zamienił się w słuch. Tak! to grała w szumie drzew druga jakaś lutnia, podobna do jego siedmiostrunnej brzozy, lecz stokroć piękniejsza stokroć wspanialsza...
Jakiś czar i nieziemska groza biła od tych dźwięków, które niosły się po lesie, wmieszane w szum drzew... Jak nikłem, jak nieudolnem wydało mu się nagle słoneczne dzieło jego życia, jak mizernem brzęczenie strun jego lutni. A tamta grała:
»O smutku drzew w jesieni, płaczących łzami powiędłych liści,
»O beznadziejnym łkaniu wichru wśród nagich gałęzi
»O umieraniu cudnych kwiatów-nadzieji, kwiatów marzec,
»O liliach wodnych, co pochylone nad rdzawą wodą ujrzały nagle na jej powierzchni odbicie bladego widma ze srebrną kosą, przepływającego nad wierzchołkami drzew i powiędły przez noc jedną, otrute jadem...
»O upiornej ciszy ostępów leśnych, kiedy liście, trawy i kwiaty słuchają, jak w mrokach nocy rodzi się zbrodnia...