rocy, taki bardzo sierocy płacz kobiecy. Zrywa się oszalały... płacz ten przeszywa mu serce niby sto sztyletów... woła go, przyzywa ku sobie, ciągnie to skomlenie skrzywdzonego dziecka. Szepce więc niby w obłąkaniu:
— „Iruś! moja maleńka, cicho już cicho... idę do ciebie... idę“...
Wybiegł z hotelu... skracając sobie drogę darł się na wprost przez szkarpy, porosłe winem i kaktusami... za chwilę znalazł się na „molo“. Było już bardzo późno... nie spotkał na drodze swej nikogo... U jego stóp morze ciemne, groźne, zlewające się z mrokiem, szumiało głucho... co chwilę przychodziła nowa fala przypływu i rozbijała się z trzaskiem o skały... wiatr odleciał na chwilę od brzegów, lecz słychać było jak gdzieś daleko na pełnem morzu wyprawia swe piekielne harce... gdzieś w głębiach czuć było wściekłe przelewanie się fal, działo się tam coś strasznego, jakieś zmaganie, jakaś walka, jakiś ruch nieustanny... kilka barek rybackich ze zwiniętymi żaglami chwiało się niespokojnie na wyciągniętych łańcuchach. Dostrzegł je... bez chwili namysłu zbiegł po kamiennych schodkach na dół...
Strona:Grający las i inne nowele.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.