Strona:Grający las i inne nowele.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

ani śladu tej ciężkiej melancholii słowiańskiej, co w Dzień zaduszny wraz z łuną, bijącą z naszych cmentarzy, opada na dusze i oprzędza je smutkiem i żałobą. I szły tak gromady za gromadami przez starą kamienną bramę z herbami papiestwa, gdzie drzemał w budce siwy strażnik i rozlewały się po mieście, które ożyło nagle, i poczęło rozbrzmiewać gwarem i hałasem. Tymczasem tarcza słoneczna zapadła na horyzont i tylko słaba, różowa łuna wskazywała to miejsce, gdzie niedawno gorzało płomienne, krwawe jej ognisko.
Od gór poczęła się już zbliżać jakaś stalowa siność, a w ślad za nią wypełzał ze wszystkich kryjówek szary mrok. Ostatnie odbicia łuny słonecznej chwiały się wśród liści oliwek, wlokły się z jednej do drugiej gałązki a wreszcie zadygotały po raz ostatni i zgasły. Mrok rozlał się po niezmierzonych równinach, zapełnił jary, przepaście i stoki i darł się szybko ku szczytom gór, które na rąbkach były jeszcze wciąż lekko zaróżowione.
A daleko, daleko, na nieobjętej wzrokiem równinie kampańskiej, gdzie już mrok pozacierał wszystkie barwy i kontury, że rozciągała