chwilę jeszcze słychać było monotonny łoskot kół żelaznych, który oddalał się, słabł a wreszcie rozpłynął się zupełnie w ciszy i przestrzeni.
Nadeszła noc... Z za gór Sabińskich wypłynął zwolna i majestatycznie miesiąc, jak ptak świetlany, i srebrno-zielonem światłem zalał stoki górskie i drogę do mostu Nerona. Przeciął białe, zwełnione obłoki, co stanęły mu w drodze, prześwietlił je tęczową aureolą i płynął dalej nad cichem spiącem miastem. Oświetlił białe domki kamienne z zielonemi okiennicami, ulice kręte, ciasne i pełne zaułków, aż wreszcie zawisł nieruchomo nad Villa d’Esté, pogodny, uśmiechnięty światłem, cudnie okrągły. I począł hojną dłonią rozrzucać swój uśmiech srebrzysty, objął w świetlny uścisk fasadę pałacu, aż wreszcie zalał światłem cały park, wciskając się między drzewa, w gąszcz kwiatów i krzaków, we wszystkie kryjówki, groty, altany i ścieżki. Zalśniły tafle wodne, baseny wśród kwiatów, kaskady i zbiorniki, jak lustra najświetniejsze — wynurzały się nagle z mroków, jak widma, białe posągi, ukryte w kamiennych niszach lub w drzew obramieniu, a światło miesięczne wciskało się wciąż
Strona:Grający las i inne nowele.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.