dyjnie i śpiewnie, niby głos fujarki, górując ponad szmerem wody.
Amorek słuchał... W parku panowała cisza, tylko krople wodotrysków dzwoniły monotonnie i uporczywie. Wówczas po raz drugi przyłożył wargi do liliowego kielicha:
— „Ho, hej! ho, hej!“
Nieruchome posągi, bielejące, jak widma, wśród drzew, poruszyły się na swych piedestałach, jak gdyby przebudzone z długiego snu, gryfy i smoki, plujące wodą w fontannach, drgnęły i, poruszając się ciężko i leniwie, wypełzły na kamienne brzegi basenów, reszta amorków sfrunęła z fryzu na murawę i, wziąwszy się za ręce, poczęła się wić wiankiem po trawnikach, jak gromada pustych, rozbawionych dzieci, po wszystkich ścieżkach snuły się, jak widma postacie o pięknych, nagich torsach, albo osłonięte powłóczystemi togami. Cały park ożył nagle i zaroił się tysiącami istnień. Amorek odrzucił liliową trąbkę, klasnął w dłonie i pomknął, jak strzała, w stronę bawiących się dzieci. Wplótł się w wijące się koło, zatoczył żywszy krąg, a potem szarpnął niem tak nagle, że wszystkie amorki poupadały w miękką trawę. I wnet cała
Strona:Grający las i inne nowele.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.