Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/110

Ta strona została przepisana.

— Znakomicie, Piotrze, znakomicie, mój chłopcze. Jeśli będziesz chciał, zostaniesz całe życie w moim domu.
— Oby Bóg dał — odrzekł Piotr, myśląc o czemś, o czem się gospodarzowi nawet nie śniło.
Tymczasem w czerwcu nastały ciągłe deszcze, a potem tak silne nieprzewidziane i przedwczesne upały, że kłosy uschły, zanim jeszcze dojrzały i urodzaj przepadł. Piotr cierpiał strasznie z tego powodu i wpadł w szczerą zgryzotę.
Wujowi Mikołajowi żal go było i pocieszał sługę, jak gdyby to nie on był poszkodowany.
— Do djabła! Toć to nie koniec świata. Jakkolwiek nie jesteśmy bogaci, nie zginiemy z głodu, jeżeli nawet nie zbierzemy wiele. Gdyby tylko tak było z innemi nieszczęściami! — rzekł, patrząc melancholijnie na swoją biedną nogę, a potem podnosząc oczy ku niebu, metalicznemu zupełnie w skwarze popołudniowej pogody.
— Pan Bóg stale zagniewany, i słusznie, bo świat nie był nigdy bardziej przewrotny. Co myślisz o tem, Luizo, czy mam słuszność, czy też nie?
— Myślę, że masz słuszność, — odrzekła.

...W żniwa Sabina straciła ostatnią nadzieję co do miłości Piotra. Poszła żąć razem z Marją, Piotrem i innemi dziewczętami i żniwiarzami ze wsi. Marja przodowała, jak zwykle; wysoka jej postać wybijała się nad złoto kłosów, jak mak płonący.