Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/114

Ta strona została przepisana.

wiu. Daleko, daleko małe kałuże na równinie, powstałe z pierwszych deszczów wrześniowych, dymiły błękitnawą, niezdrową mgłą. Dokoła, na szerokim obwodzie widnokręgu, góry niknęły, otulone przez światło księżyca, a na ten cały tajemniczo milczący świat gwiazdy spoglądały z chłodnego, o głębokim błękicie nieba. Dziewczęta szły długo, blade i ciche, aż nagle przystanęły wszystkie, nasłuchując: słychać było w ciszy, która poprzedza świt, tętent kopyt końskich i zbliżające się głosy.
Wkrótce dopędziła je gromada ludzi, także nuorejczyków, udających się konno na uroczystość. Były tam kobiety i mężczyźni w strojach ludowych, mężczyźni z przewieszonemi rusznicami, kobiety siedzące w tyle za mężczyznami, lub też na siodłach czy okrakiem na małych kobyłkach sardyńskich, które, cobądz napisał o nich nieboszczyk Lessona, są nieszczęsnemi podjezdkami, przypominającemi na wielu punktach owe szlachetne zwierzęta, właśnie przez logudorejczyków zwano cavallerio albo molentes[1]. Śród całej tej gromady wybijał się młodzieniec na wspaniałej białej klaczy, niespokojnej i dumnej, z delikatnym łbem i długim puszystym ogonem.

I sam jeździec miał w swoim wyglądzie coś dumnego, co go wyróżniało. Na czarnem ubraniu błyszczała w księżycu bogata strzelba. Zachowanie jego, poważne i godne, przywodziło na myśl poczciwych błędnych rycerzy i butnych hidalgów hiszpańskich.

  1. Osiołki.