— Witaj, Marjo Noina! — zawołał, zbliżając się, młodzieniec na białej klaczy. — Czy i ty idziesz na uroczystość? Na drodze powrotnej wsadzę cię na mego konia. Jaki masz płaszcz wspaniały! Niech ci Bóg zachowa włosy!
Objął ją całą z góry bystrem spojrzeniem, podziwiając piękną przy świetle księżyca zjawę, która pod ciemnemi falami rozwianych na wietrze włosów wyglądała jak madonna, jak męczennica chrześcijańska, malowana rozkochanym pędzlem artystę odrodzenia na tle dzikiego i opustoszałego krajobrazu.
— Witaj, Franciszku Rosami! — odpowiedziała pogodnie Marja, zadowolona z komplementu i podziwu młodzieńca.
— Czy naprawdę weźmiesz mnie na konia w powrotnej drodze?
— Ależ choćby natychmiast! — zawołał z zapałem. — Słowo honoru!
— Nie, na powrotnej drodze. Tak staje.
— Tak, napewno. Wesołego dnia świątecznego, dziewczęta!
A ponieważ inni wyprzedzili go, pognał, zataczając koniem i oglądając się z uśmiechem za Marją.
Koń wierzgał i bił się w boki długim ogonem. Róża rzekła złośliwie:
— Zrzuci cię na ziemię, Marjo, zobaczysz!
Wkrótce jeźdźcy zniknęli, a dziewczęta, pozostawszy same, zamiast dalej odmawiać przerwaną modlitwę, mówiły długo o Franciszku Rosanie.
— Jest wyniosły — rzekła jedna.
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/116
Ta strona została przepisana.