Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/117

Ta strona została przepisana.

— Gdzie tam wyniosły! — przerwała Marja — czyście nie widziały, jaki jest grzeczny i miły?
— Tak, dla ciebie, bo jesteś bogata! ale dla biednych... — mówiła Róża, zawsze kłująca.
— Co za bogata! Jestem biedna jak tyle innych i to nie ma nic do rzeczy.
— Ale Franziscu Rosana nie jest wyniosły względem nikogo. Chce tylko, aby go szanowano.
— Istotnie. Ma słuszność, bo jest bogaty.
— Ma cztery łąki, jedną obok drugiej, i setki krów. Zobaczymy je teraz; są tu niedaleko Ispiridu Santu.
— Jest radnym gminnym. Żeni się z kuzynką.
— Jeżeli tak, nie chcę z nim wracać — powiedziała Marja, śmiejąc się obłudnie. — Helena Rosana mogłaby być zazdrosna.
— Tem lepiej — wybuchnęła Róża, zawsze ze złośliwością. — W takim razie nie spadniesz z konia.
— Niech jej będzie na zdrowie — rzekła inna.
— Jest brzydki jak pies.
Zaczęła się ostra rozprawa o wyglądzie, o postaci, o oczach i nosie młodzieńca; jedne twierdziły, że ma duże i piękne oczy, ale zdradzieckie, oczy fałszywego człowieka, innym podobała się jego postawa, inne mówiły, że ma nos jak dziób sępa...
Zapaliły się tak, że świt wlewający się powoli na wierzchołki dalekiego Orthobene, świt podobny róży herbacianej, zastał je już na małej i ponurej równinie, która otacza stary, tajemniczy kościółek Świętego Ducha.