Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Zmęczone obmawianiem biednego Franciszka Rosany, umyły się w strumieniu, śród wilgotnego sitowia, odpoczęły nieco i poszły dalej milcząc, jakby pod wrażeniem tej rannej godziny, bardziej niż kiedybądź smutne i uroczyste w tych miejscach, dzikich i nieuprawnych, gdzie od czarnych murów symbolicznego starożytnego kościółka, co daje nazwę okolicznym ziemiom, wieją wspomnienia dawnych legend feudalnych.
I tak coraz dalej i dalej, przez piaszczyste ścieżki, otoczone sutemi krzakami jeżyny, przez urwiste zbocza, dąbrowy, świeże od bluszczu i paproci, pola dzikich tarnin, pełnych fjoletowych jagód, między olbrzymie skały z granitu o poszczerbionych wierzchołkach, przez które przebijała jaskrawość zorzy, koło stojących wód, zielonych jak żaby, dociągnęła mała karawana do stoków góry Gonare.
Drzewa, rosnące na zboczu, poruszane wiatrem, kołysały się na słońcu, a na szczycie, na najwyższym cyplu, stała kapliczka, wystawiona śród skał, jak wyzwanie wiatrom i nawałnicom, patrzyła, dumając, na cudowną panoramę i wspominała jeszcze średnie wieki i tradycje umarłych czasów. Pamiętała pobożnego Logudora, silnego Gonaria di Torres, który w obawie odległej burzy wzniósł oczy ku niebu, modląc się.
— Wybaw mnie, Panie, a na najwyższej górze, którą spostrzegę, wystawię kościół Twojej Najświętszej Matce.
Gdy burza ucichła, ukazała się we mgłach na widnokręgu błękitna góra w kształcie, piramidy. Pobożny Gonario nie uspokoił się, dopóki na tej górze,