Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/121

Ta strona została przepisana.

Słońce było już wysoko i paliło mocno w lesie, kiedy przybyły do obozowiska kramarzy, śród napół zrujnowanych bud, gdzie kilka rodzin z Nuoro i z Orane spędziło nowennę, poprzedzającą święto. Tam tłum się zatrzymał. Kościół wznosi się jeszcze wyżej, na ostatnim cyplu góry.
Marja i towarzyszki przystanęły również, składając tłomoki pod drzewem.
Ludzie roili się dokoła po dzikim lasku karłowatych, szarych dębów o krótkim cieniu, pełnym krzaków i wyschłych zarośli, naprawdę odludnym i tak niepodobnym do majestatycznej, świeżej piękności lasków Orthobene. Niezliczone konie wszelkiej maści, przywiązane do drzew, obwąchiwały ziemię, łudząc się, że się pasą. Wędrowni kupcy, których blaszane towary błyszczały na słońcu, wykrzykiwali głośno ceny, a kobiety z Tonaro, dumne w swoich obcisłych i szorstkich samodziałach, nieme, blade, nieczułe na słońce i na ogłuszające krzyki, piłowały ostremi nożami rozpuszczające się w gorącu białe migdałowe placki i odmierzały orzeszki i orzechy.
Pod chatami z wiech kupcy, przybyli Bóg wie skąd, wystawiali okazyjne materjały, szkarłaty i sukna, brokaty i pstre wstążki, wzorzyste perkale, płótna i chustki o żywych kolorach, wełniane w kwiaty i z frendzlami. Dalej rozłożyli się sprzedawcy słodyczy i wina, a koło nich roił się tłum ludzi z różnych wsi, dalecy znajomi, którzy się dzisiaj spotkali przypadkiem. Tu i ówdzie przewinął się pomiędzy nimi ktoś ubrany z miejska, święto Gonare bowiem,