przy ich spotkaniu wychodzą na jaw prawdziwe, głębokie nieszczęścia życiowe.
Chodzą tak ze święta na święto, przebiegając Sardynję pieszo, od gór Nuorskich do gór Gallury, od wyżyn Goccano do równin Campidano, ciężej zarabiając na chleb niż jacybądź pracownicy.
Marja dawała każdemu żebrakowi po soldzie i portmonetka jej opróżniła się prawie zupełnie, gdy nareszcie dotarła do kościółka, bardziej jeszcze starego i zniszczonego niż się wydawał z dołu. Za to z małej równinki, która go otaczała, świat ukazał się olbrzymi i panorama była zachwycająca.
Marja z towarzyszkami weszły natychmiast do kościoła, gdyż przenikliwy dzwonek nad poszczerbionym murkiem zwiastował rozpoczęcie ostatniej mszy.
Wnętrze kościółka nie miało w sobie nic ciekawego ani pociągającego: zakurzone i smutne ściany, czarna balustrada, mała, blada Madonna w skromnym ołtarzu, stare miniaturowe i robaczywe organy, wspaniały warkocz z czarnych włosów, zwisający z pomiędzy krat balustrady, trzy stare obrazy, tajemnicze, czarne i dziwaczne, zapewne pochodzące ze szkoły co się nazywa sardyńskiej, może dzieło jakiegoś nieznanego Mugana — oto wszystko. Kościół był już nabity wiernymi i Marja z trudnością mogła się docisnąć do ołtarza i postawić swoją świecę. Oparty o balustradę, w postawie arystokratycznego sardyńczyka, stał Franciszek Kosana i drgnął cały, gdy włosy Marji musnęły mu rękę. Zatrzymał dziewczynę i z uśmiechem zapytał cichutko:
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/124
Ta strona została przepisana.