Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— Dawnoście przyszły?
— W tej chwili — rzekła, nie przystając. Postawiwszy świecę, uklękła i chciała się modlić; ale nie szło jej to jakoś z zapałem i szczerością. Myśl uciekała, modlitwa była roztargniona i powierzchowna. Czuła obecność Franciszka Rosany i jego bystre oczy, utkwione w nią uporczywie. — Czemu mi się tak przygląda? — myślała. Wszyscy patrzyli na nią, ale nie tak jak on, w jakiś szczególny sposób, z zachwytem i uśmiechem tak wyraźnie skierowanym do niej. — Dlaczego? Dlaczego jej zaproponował zaraz, że ją wsadzi na swego konia na powrotnej drodze?
Czuła, że Franciszek umieścił ją umyślnie tu, przy balustradzie, by ją lepiej widzieć i by móc na nią czekać i wyjść razem z kościółka.
Marja słyszała jak nieraz mówiono, że Franciszek Rosana nigdy nie patrzy nikomu prosto w oczy, nawet, gdy z kim rozmawia; uchodził przeto za nieszczerego i był antypatyczny dla wielu ludzi. Co za niegodziwa złośliwość! Pomyślała, że, przeciwnie, nikt jej nigdy tak głęboko w oczy nie zajrzał.
Rozpoczęła się msza i Marja usiłowała się skupić. Podniosła się, gdyż ludzie zaczęli się tłoczyć aż do stopni ołtarza. Nad głowami stojących, przez otwarte drzwi widne były w kwadracie żywego światła jeszcze tłumy ściśnięte, stłoczone na równince i niżej, na urwiskach. Marja odwróciła się, lecz zamiast doznać pożądanego skupienia, uczuła jeszcze większe roztargnienie. Nigdy dotąd nie była świadkiem tak wspaniałego i równie imponującego widowiska, zalanego takiem