światłem, takiemi kolorami, nawet w katedrze nuorskiej w czasie Wielkiego Tygodnia. Widziała tu stroje z piętnastu czy dwudziestu wsi, twarze o przeróżnym typie i wyrazie, stare, hieratyczne głowy pasterzy i fenickie profile, i ogorzałe oblicza śmiałych wyspiarzy z gór, o długich lombardzkich kędziorach, którzy poprzez wieki zachowali jeszcze w Sardynji coś z dawnego męstwa, i złocone profile madonn łacińskich, i duże saraceńskie oczy koloru nocy, i usta czerwone jak granaty Cedrynu, i policzki białe jak śnieg na Gennargentu.
Było to małe morze głów niespokojnych, żółtych, czarnych, rudych, białych, gołych, okapturzonych, owiniętych po żydowsku, po arabsku, po bizantyjsku, w szerokie chustki z frendzlami, ciemne, granatowe, w smutne mantyle lub białe, nakrochmalone opaski.
Marja spostrzegła wreszcie jeszcze pięć czy sześć kobiet bosych z rozpuszczonemi warkoczami, ale żadna nie miała tak wspaniałych włosów, jak ona. Kiedy przy podniesieniu, nie mogąc uklęknąć, schyliła głowę z piersią podaną naprzód, wspaniałe fale jej włosów dotknęły ziemi. Mały chłopak wiejski, który służył do mszy, obejrzał się ciekawie dwa czy trzy razy. Marja zauważyła swego nowego wielbiciela, tknięta niezwykłem podobieństwem jego szarych oczu do oczu Piotra Bernu. To samo spojrzenie, ożywione tem samem metalicznem i magnetycznem światłem. W uroczystej ciszy tłumu przypomniał jej się nagle Piotr. Myślała o nim przelotnie w czasie drogi, ale po spotkaniu konnej karawany z Nuoro, zapomniała nawet o jego istnieniu.
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/126
Ta strona została przepisana.