w odległości, góry sine na tle nieprzerwanych mgieł jesiennych, wszystko to pogłębiało jeszcze smutną zadumę Piotra, a w tej zadumie namiętność rosła i stała się opętaniem.
Rzadko kiedy pastuch jakiś, czy wieśniak konno, lub kobieta, dążąca pieszo z nędznej wioszczyny Lollovi do Nuoro, przechodzili około jego wygnania; głośne i dziwaczne powitanie brzmiało wtedy śród jałowców i ginęło między rzadkiemi oliwkami na zboczu, a potem znowu cisza i cisza. Ani śpiewu ptaków, ani szmeru strumyka.
W tej niezmiernej ciszy jesiennego nieba, zawsze niewypowiedzianie smutnego, czy w różowo‑szarych barwach późnego świtu, czy w głębokim metalicznym błękicie ciepłego południa, czy we fjoletowych oparach wieczoru, lub ciężkich chmurach dni niepogodnych, kiedy wilgoć zraszała bujną i dziką rudą roślinność i dobywała z niej ostry zapach głębokiej samotności, myśl Piotra pracowała i pracowała dokoła tego opętania słodkiego a zarazem pełnego udręki.
Całemi dniami woły kroczyły wgórę i nadół, a on szedł za niemi z witką, trapiony myślami.
Znalazł jakąś starę budę z suchych gałęzi i kamieni, odnowił jak mógł i uczynił z niej swoją siedzibę; złożył w niej zapasy żywności i urządził wspaniałe posłanie z pachnących liści żywiczki i z worka, który dostał od Marji. Tam sypiał, tam jadał z Malafedą, który, nie mając nic innego do roboty, kichał co chwila i szczekał na unoszone wiatrem liście. Przez otwór
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/51
Ta strona została przepisana.