nie, a uparta i bolesna myśl o Marji pochłaniała go z tem większą siłą, z tem bardziej trawiącem pożądaniem.
Często wyśpiewywał głośno namiętne pieśni miłosne; były to przyzywania szalone, melancholijne zwrotki o charakterystycznych rytmach: drżało w nich namiętne i smutne łkanie, a słowa powtarzały imię Marji, które Piotr wymawiał z dziwnym akcentem poddania i drżącego lęku.
Jeżeli wiatr dął, mógł się łudzić, że pieśń, wiążąc się śpiewnie w powietrzu, popłynie do niej doliną, ale częściej poważna cisza zimnych i szarych jak popiół zmierzchów, ciążyła na odludnych zaroślach i smutne echo jej głosu, uwydatniało jeszcze bardziej milczenie ziemi i nieba i opadało mu zpowrotem na serce, budząc uczucie nieskończonego smutku. Czuł się bardziej niż kiedykolwiek samotny, biedny, niepotrzebny nikomu.
Miewał chwile głębokiej i tęsknej czułości, chwile gniewu na samego siebie i złości do wszystkich i do nikogo, kiedy krew mu uderzała do głowy i odruchy jego dzikiej natury brały górę; miewał godziny nudy, wyczerpania, niemych, spokojnych marzeń, szalonej i prawie brutalnej pracowitości; cały jego organizm wogóle był w stanie bezustannego wzburzenia.
Dni płynęły za dniami, godziny za godzinami, zawsze jednakowe, a Piotr pracował gorliwie, gnany tajnem pragnieniem powrotu. Mógłby był powrocić i tak na parę dni, ale starał się łudzić co do swojej odporności, wmawiając w siebie, że nawet mogąc, nie chce
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/54
Ta strona została przepisana.