Miły i ciepły nastrój zapanował w kuchni ciotki Luizy, gdy podnoszące się słońce posłało do niej promienie swoje przez okno i przez szybki w dachu.
Widać było żywopłot pełen pereł, dochodził zapach wilgotnego mchu. Marja czuła się rzeźka i świeża jak poranek. Pracowała, a pracowała, nie tracąc chwili; sama spełniała prawie wszystkie niezliczone tego dnia roboty, z zakasanemi rękawami, w dużym granatowym fartuchu, który obejmował jej wysmukłe biodra.
Zjawiła się i Sabina i wszystkie trzy razem z ciotką Luizą wygniatały ciasto, klęcząc na ziemi około niziutkiego stołu, którego nogi liczyły najwyżej dwanaście do piętnastu centymetrów. Gniotły całą siłą dłońmi, pochylając się naprzód i wtył. Ciotka Luiza aż się spociła, ale milczała, poważna i surowa, cała pochłonięta swoim kawałkiem ciasta. Marja i Sabina gawędziły i śmiały się, bo Sabina opowiadała różne ciekawe a gorszące historje o pewnym domu, w którym służyła przeszłego roku. Opowiadając, naśladowała ruchy i sposób mówienia swej dawnej chlebodawczym; Marja wtedy śmiała się tak, że aż łzy jej się z oczu puściły, Sabinie zaś przy każdym ruchu głowy włosy uciekały z pod chusteczki i spadały na oczy. Podnosiła zaraz białe, smukłe ręce, chowała włosy i cała przejęta śmiechem, opadała w tempie roboty. Ciotka Luiza karciła gniewnie tę nazbyt hałaśliwą wesołość i stratę niepotrzebną czasu.
— Sabino, mogłabyś dać pokój tym bredniom!
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/58
Ta strona została przepisana.