Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/67

Ta strona została przepisana.

niejszy i bardziej mglisty. Szmer wody brzmiał donośniej w zalegającej ciszy zmroku i ginął w tajniach doliny, rozśpiewany łagodną poezją przyrody, której nie mogły pokalać złośliwe gawędy kobiet przy studni. Sabina, dusza nieświadomie wrażliwa, czuła niejasno urok chwili, raziła ją niemądra paplanina towarzyszek; pociągnęła Marję do odejścia, wcześniej od innych, pewna zresztą, że jak tylko dojdą do gościńca, dostaną się na języki pozostałych.
Odeszły same, tak, jak przyszły, podczas kiedy nowe kobiety schodziły do studni.
Teraz Sabina z Marją niosły dzbany, prosto postawione na głowach i wyglądały zdaleka, w wieczornym półmroku, jak dwie dziwne, wysokie, bizantyjskie figury, ze zbyt wielkiemi głowami.
W połowie drogi, słysząc wesoły, dobiegający aż do nich dzwon, bijący na Anioł Pański przed jutrzejszem świętem, uczyniły jednocześnie znak krzyża. Doścignął je wtedy i przywitał młody człowiek, wracający z doliny z workiem na plecach i sznurem, okręconym około ramienia.
— A Piotr Benu? — zapytała Marja.
— Poszedł z pługiem do Lollovi. Albo co?
— Nic, tak sobie, nie widziałam go już od bardzo dawna. Co myślisz o nim? Czy żyjecie w zgodzie?
— Tak, do tej pory. To porządny chłopiec i dobry sługa.
Szli jakiś czas razem i mówili pochlebnie o Piotrze. Sabina milczała, tylko w duchu cieszyło ją uznanie dla tego, o którym marzyła. Gdy słyszała pochwałę