jej; ale powściągnął się i w zachwycie nie obraził się ani za śmiech, ani to „żartujesz, Piotrze“, ostre, jak bicz. Nie poddał się, lecz w zapale, z namiętną wymową, choć głosem pokornym, prawie niedosłyszalnym, zaczął jej mówić o swojej miłości od początku do końca.
Marja spoważniała. Zarumieniona, słuchała z uwagą pod naporem przeróżnych uczuć: pewnego wstrętu, a zarazem tajemnej dumy, że jest tak kochana, pogardy i gniewu i litości dla zuchwałego wielbiciela. Ale nie chciała odpowiadać, nasłuchiwała tylko w stronę podwórza, w nadziei, że wuj Mikołaj powróci i przerwie tę szaloną scenę.
Ale wuj Mikołaj nie powracał, a Piotr ciągnął dalej i błagał, błagał choć o słówko odpowiedzi.
— Słuchaj, — odrzekła wreszcie, — to wszystko jest szaleństwo. Bądź rozsądny, Piotrze, i pomyśl, że nawet, gdybym chciała, byłoby to niemożliwe, zupę — nie niemożliwe.
— Może kochasz kogo innego, — powiedz mi, Marjo...
— Nie kocham nikogo, — odpowiedziała trochę już zniecierpliwiona.
— W takim razie powiedz, — rzekł, łamiąc ręce z rozpaczą, — dlaczego jest niemożliwe dlaczego? Dlatego, że jestem ubogi! Ze jestem sługą! Jeśli ty mnie przyjmiesz, stanę się bogaty, stanę się panem...
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/90
Ta strona została przepisana.