Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/101

Ta strona została przepisana.

może nawet... może nie zasługuje, by go kochać, ale ja na razie nie mogę nie myśleć o nim, dopóki się nie przekonam o pewnej rzeczy, a tymczasem nie chcę oszukiwać nikogo, a tembardziej ciebie...
Ale przybywszy na miejsce, straciła odwagę, pomyślała, że Józef może jej zrobić jakąś krzywdę, tutaj, w tej chwili i na tem miejscu za to, że sobie tak zażartowała z niego.
Poco przyszła? Zaniepokojona trochę, myślała już zawrócić, ale kiedy zaczęła nasłuchiwać uważnie, ciekawa do kogo należy koń, wydało jej się, że słyszy szept dwu głosów.
Kto to mógł być? Zpewnością nie Józef. Może jaka inna para kochanków, która się tutaj umówiła? Ciekawość zwyciężyła; podeszła cichutko aż do drzwi kościółka, szept doleciał ją teraz wyraźniej, w pewnej chwili, zdało jej się, że poznaje chrząkanie Piotra Benu. To jej wystarczyło, aby podejść bliżej, zapomniawszy o wszystkiem i narażając się może na najbardziej opłakane skutki. Ponieważ miała wrażenie, że ta tajemnicza poranna rozmowa odbywa się z tyłu, za kościółkiem, więc popełzła wzdłuż muru, pod zachodnią ścianą (wtedy jeszcze żaden budynek nie przylegał do kościółka, w odróżnieniu od tego, jak to jest dzisiaj), podtrzymując jedną ręką dzbanek na głowie, a drugą ściskając brzegi spódniczki, by nie szeleściły. Tak dotarła do końca muru i ujrzała, że dwaj ludzie stoją za kościółkiem, o kilka kroków od niej.
Mówili tak cicho, że pomimo nadzwyczajnej i niebezpiecznej bliskości, dużo wyrazów nie dochodziło do