Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/109

Ta strona została przepisana.

w milczeniu. Światło stało się zupełnie fjoletowe, cisza głęboka panowała dokoła.
— Powiadają księża: nie zabijaj — zaczął znów Antine, zakładając w tył ręce. — Ale jest różnica: zabijać i zabijać. Czy zabić na wojnie jest grzechem! Gdzietam! Bo jeżeli ja nie zabiję, to zabiją mnie jak barana. Tak się dzieje na świecie. Ty chcesz mnie zabić? Zabierasz mi kochankę, szczęście, spokój? Zabijasz mi duszę? A ja zabijam ciebie. Mam czy nie mam słuszności?
— Masz — rzekł Piotr ponuro.
Przez długi szmat drogi Antine wykładał swoje teorje; mówił znowu tak, jak w szarym półmroku więziennym, a rozległy fjoletowy krajobraz słuchał go, okrywając się tajemniczym smutkiem.
— Zdobędę, sobie mój dział szczęścia, zdobędę, ponieważ nikt, ani Bóg, ani ludzie, ani los, nie chcą mi go dać, — krzyknął naraz po nowem milczeniu —i to nie przez zepsuty charakter, nie przez ambicję, tylko dlatego, że i mnie się w życiu trochę szczęścia należy.
— Można pokochać biedną dziewczynę i można poprzestać na małem — zauważył nieśmiało Piotr.
Antine obrócił na niego wściekłe spojrzenie, jego delikatna twarz poczerwieniała i zaczął gestykulować i krzyczeć.
— A tak! Można! Ho, ho! Można! A jeżeli nie można? A ty, Piotrze Benu, dlaczego w takim razie szalejesz, dlaczego nie poprzestajesz na małem, dlaczegoś sięgnął po córkę gospodarza?