Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/111

Ta strona została przepisana.

dzać zimna i głęboka ciemność. Czuł gniew i ból, doznawał uczucia, jakie się ma przy chodzeniu z zamkniętemi oczami, to jest, że się posuwa w kierunku przeciwnym niż naprawdę. Słyszał, że Antine idzie za nim o kilka kroków odległości i chwilami miał ochotę odwrócić się, poczekać na niego i dać mu pięścią w twarz.
Szli dalej w milczeniu aż do miejsca, gdzie gościniec z Bitti schodzi się z gościńcami z Mamojada i z Orane. Nuoro leżało blisko i widać je było dokładnie. Na końcu gościńca drżała czerwona latarnia, jakby chwiał nią chłodny i przejmujący podmuch, który zerwał się przed chwilą.
Nie było widać nikogo. Amtine przysunął się do Piotra, mówiąc:
— Ja nie rozumiem, Piotrze Benu, zdaje mi się, że cię nazywano „nieposkromionym“, a jesteś przecież głupiec.
— Tak uważasz? Właśnie, że tak nie jest.
— O czem myślałeś w tej chwili? Że przy Marji, przy domowem ognisku siedzi inny, szczęśliwy człowiek?
Piotr nic nie odrzekł, lecz zacisnął pięści i wzniósł oczy ku niebu, myśląc że teraz jego piekło jest już całkowite, bo nie brak mu nawet i djabła we własnej postaci. Zdawało mu się, że słyszy słowa.
— Sprzedaj mi duszę twoją, a ja cię pomszczę.
Od tego dnia zaczęły w tajemniczy sposób ginąć krowy, woły i cielęta w okolicach Nuoro.
Zczasem wykryto złodziei, którzy za ukradzenie jednej krowy i jednego wołu odcierpieli baty za całe