Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/134

Ta strona została przepisana.

— Ostatecznie — rzekł Józef — każdy ma swoje upodobania i każdy jest swoim panem. My róbmy, co do nas należy, a wszystko będzie dobrze.
— Oh nie! oh nie! — drżała w myśli Sabina.
— Ale czy to naprawdę jest faktem? Czy to nie gadanie ludzkie, jak już kiedyś? — Czy podobna, aby Marja nas o tem nie uwiadomiła? — zapytała.
— Tam do djabła! — powiedział przybyły, wykręcając się na pięcie i rozglądając dokoła. Chcieli utrzymać wszystko w tajemnicy, ale teraz wie już cały świat, bo wyszły zapowiedzi.
— Jakto?
— Podobno.
Gawędzili długo, roztrząsając szczegóły. Sabina męczyła się, dręczyła, cierpiała. Była to sprawa sumienia, jej własnego sumienia.
Czy może pozwolić na to małżeństwo po rozmowie Piotra z Antinem, jaką słyszała koło kościołka Solitudine, pewnego dalekiego już dziś dnia, czy może pozwolić, aby to małżeństwo doszło do skutku? Nigdy — przenigdy! Nietylko Marja nie może zostać jego żoną, ale nawet ona sama nie byłaby obecnie w stanie pokochać i zaślubić Piotra Benu! Wogóle żadna na świecie uczciwa kobieta. Ale mniejsza o inne, nie jej to rzecz, tylko Marja, Marja!
Co miała uczynić? Rzecz bardzo prosta — wołało jej sumienie: Idź, leć do Nuoro i powiedz twojej kuzynce. Co ty robisz, Marjo? Piotr Benu to złodziej, Piotr Benu to zabójca twojego męża. Gdyby jeżyny koło Św.