Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/164

Ta strona została przepisana.

— Nic? — Zbliżył się i spojrzał na nią uważnie. — To nieprawda. Coś ci dolega. Może dlatego, że się spóźniłem? Byłem...
Starał się ująć jej rękę, tłumacząc się, ale przy jego dotknięciu zatrzęsła się wewnętrznie, owładnięta mocniejszem jeszcze niż przedtem zwątpieniem.
— Co ci jest? co ci jest? — krzyknął Piotr.
Chmura jakaś zasunęła mu się przed błyszczącemi oczami, lecz myśl jego była bardzo daleka, aby wyobrazić sobie, co czuła Marja.
— Ach, co mi może być? — wybuchła wreszcie, nie ruszając się i spoglądając w przestrzeń. — Nic mi nie jest. Wiesz, kto tu był przed chwilą? Zuanne Antine, twój spólnik.
W głosie jej był taki akcent goryczy, bólu, sarkazmu i okrucieństwa, że Piotr się zmieszał. Czemu imię Antina wymówiła w ten sposób? Co to miało znaczyć? Czego on tu chciał, co powiedział Marji?
— Ah! Antine? Czego chciał od ciebie? A nie powiedział, kiedy wróci?
— Piotrze Benu! — rzekła Marja, podnosząc ramiona, jakby wzywała świadectwa jakiejś nieznanej istoty. — Dowiedziałam się dziś rzeczy, o których nie wierzyłam, że są możliwe.
Nie mogła więcej mówić, ukryła twarz w rękach, łkając: Mamo, mamo!...
Piotr spojrzał na nią, jakby ze zdumieniem, potem chciał zdjąć jej ręce z twarzy, wołając:
— Marjo, czyś oszalała? Ja nie wiem, co ty mówisz. Co ci powiedziano? O czem się dowiedziałaś? Mów, mów wreszcie! Co ci powiedział Zuanne Antine?