Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/34

Ta strona została przepisana.

— A co myślisz? — wykrzyknął Piotr ze śmiechem. — Gdy ona umrze, niczego mi brak nie będzie. Powiedział to jednak w taki jakiś sposób, z takim lisim uśmiechem, że choć chciał wyszydzić ukrytą aluzję tamtego, potwierdził ją raczej.
Młodzieniec spojrzał mu głęboko w oczy i poczuł nagle, jakby jakiś tajemniczy lęk; wydało mu się, że ma do czynienia nie z biednym sługą, wypuszczonym przed chwilą z więzienia, ale z bogatym i szanowanym człowiekiem.
Na podwórzu tańczono wesoło.
W kuchni służące uwijały się, aby wszystko ustawić jak najprędzej na miejscu, a potem same wziąć udział w hałaśliwej zabawie na dziedzińcu.
Na stopniach schodów siedziała ładna dziewczyna, ubrana po chłopsku i grała na katarynce z pewnem zacięciem, opierając podbródek na instrumencie i przysłuchując się muzyce, bardzo melancholijnej w swoich monotonnych i poważnych spadkach. Tańczono doskonale, gdy naraz grająca zwolniła tempo, podniosła różowy podbródek i skoczyła na nogi, wołając:
— Ja też chcę zatańczyć!
— Graj dalej, Pasca, zatańczysz później — błagali, ale nie można się było doprosić, aby powróciła do katarynki. Nadąsała się i oparła o poręcz, wpatrzona w dal. Nikt nie chciał grać, może nikt nie potrafił i musiano przestać tańczyć. Wtem Sabina przerwała koło i wbiegła na schody, wołając:
— Poczekajcie. Na górze jest Piotr Benu, który umie grać. Ja go zawołam.